Wspomnienia reżysera cz. 12 – Od teatru do telewizji

Loading the Elevenlabs Text to Speech AudioNative Player...

Teatr Dramatyczny w Płocku był dla mnie magicznym polem bitwy z samym sobą. Odkrywając swoją naturę, nieustannie zmagałem się z granicami własnej strefy komfortu. Nauczyłem się wypełniać duszę czyjąś, odgrywaną scenicznie osobowością, odczuwać emocje innych ludzi i myśleć w czyimś imieniu. Jak teatralny mag posiadłem umiejętność przeistaczania się w bohatera z innej rzeczywistości; niczym za dotknięciem metafizycznej różdżki tworzyłem świat metaforyczny i abstrakcyjny. Egzystowałem w przestrzeni pięknej iluzji i młodzieńczego wigoru. A jednak chciałem więcej! Czułem się gotowy na nowe wyzwania. 

A może by tak wypełnić rzeczywistość spełnianiem marzeń? Pragnąłem wejść na warszawską scenę z artystyczną tarczą, dokonać ważnego dzieła i zwyciężyć. Aż kipiała we mnie chęć zatrudnienia się w jednym ze stołecznych teatrów! Byłem podekscytowany jak dziecko żądne najfajniejszych przygód. I na nie gotowy. Żeby zrealizować cel, natychmiast zadzwoniłem do teatrów, m.in. Dramatycznego, Kwadratu, Nowego. W pierwszym poinformowano mnie, że aktualnie nie prowadzą naboru. W drugim, że dadzą znać, jak będą poszukiwać aktorów, a w trzecim zostałem wyróżniony możliwością spotkania z samym dyrektorem, Adamem Hanuszkiewiczem. Jak podjarany teatralny wilczek, poczułem zew nadchodzącego zwycięstwa.

Podczas spotkania ze znanym reżyserem Teatru Nowego, zacząłem opowiadać mu o wszystkich moich ważnych rolach i zaproponowałem wyreżyserowanie spektaklu “Pokocham ją siłą woli”. Dyrektor częściowo mnie wysłuchał, po czym bezceremonialnie przerwał, i lekko znudzonym tonem powiedział – Wie pan, aktualnie przydałby mi się halabardzista. Ale gdybym pana przyjął, nie podołałby pan roli. Zwyczajnie nie byłoby pana widać. Prawdziwy aktor-halabardzista powinien mieć 190 cm wzrostu, a nie jak pan… Ile pan ma wzrostu? – zapytał. – 170 – odpowiedziałem. – No widzi pan – kontynuował. – Nie widać byłoby pana głowy. A halabardzista bez głowy to aktor pokonany.

Mimo kiepskiego początku, Wielki Reżyser dał się namówić na ocenienie fragmentu spektaklu wg opowiadania Stachury. Uzgodniliśmy termin, i po kilku nerwowych dniach oczekiwania, z niepokorną wiarą w sukces stawiłem się na scenie Teatru Nowego wraz z moją partnerką sceniczną, gdzie stremowani, ale żądni zwycięstwa, odegraliśmy jedną ze scen. W trakcie mojej kwestii, gdy emocje buzowały w powietrzu, Hanuszkiewicz przerwał i oznajmił: – Sztuka się nie sprzeda, bo nie jest nowoczesna, za mało ekspresyjna i za cicho mówiona. Moja burza pozytywnych emocji zmieniła się w minorowy kapuśniak. Zadałem sobie pytanie – gdzie mam teraz zapukać, żeby nie zatrzymać się w martwym punkcie?

Pokierował mnie kolega aktor, warszawianin. – Zapukaj do okienka  Warszawskiego Ośrodka Telewizyjnego – poradził. – Tam potrzebują „świeżej krwi”. Super! – pomyślałem. Mam idealny pomysł dla telewizji. Dyrektor WOT wysłuchał mnie, uśmiechnął się i powiedział – Ma pan dobrą energię i ciekawe pomysły. Chciałbym zobaczyć efekty pana pracy. Nieomal podskoczyłem z radości. Poczułem, że mam skrzydła. Dostałem przyzwolenie na spełnienie kolejnego marzenia. Na twarzy namalował mi uśmiech w rozmiarze XXL. Dziękuję! – niemal wykrzyknąłem. – Dam z siebie wszystko!

Szczęśliwy i zaaferowany zabrałem się za tworzenie własnej redakcji dziecięcej, w której miałem realizować autorskie programy. Czad! Musiałem tylko opanować praktycznie możliwości, jakie daje telewizja. I poznać tajniki telewizyjnej reżyserii. Z czasem wymarzona praca przyniosła efekty. Powstał pierwszy odcinek “Szkolesia” – żywiołowego magazynu dla dzieci. A potem kolejne, i kolejne. To było spełnione marzenie i niesłychana frajda. Trochę jak nauka surfowania na wzburzonych falach telewizji. Albo natychmiast nauczę się tej niełatwej sztuki, albo zacznę się topić. Nauczyłem się rzeźbić w fali. Przez prawie 20 lat miałem przyjemność tworzyć coś, co sprawiało mi autentyczną frajdę. Miałem niekłamaną przyjemność zatrudniać siebie jako: autora, reżysera i prowadzącego. To dawało niezwykłą swobodę i niezależność twórczą.

Po latach, będąc już panem po 50-tce, podpierającym się laską, robiłem zakupy na otwockim bazarku. Moją uwagę zwrócił lekko chwiejący się mężczyzna, który krążył od dłuższego czasu wokół mnie i podejrzanie mi się przyglądał. W końcu stanął przede mną zagradzając mi przejście, wytrzeszczył oczy i wykrzyknął tubalnym  głosem z niedowierzaniem – O, koleś – Szkoleś! Uśmiałem się. I w taki to przyziemny sposób niedoszłego halabardzistę „dopadła” siła popularności.

Facebook
Twitter
Scroll to Top