KĄCIK WSPOMNIEŃ REŻYSERA (2)

Loading the Elevenlabs Text to Speech AudioNative Player...

Powrócę dziś do historii, w której zmierzyłem się z pierwszą swoją „rolą życia”. Rok 1985. Jestem świeżo upieczonym absolwentem Warszawskiej PWST na wydziale w Białymstoku. Magistrem sztuki, aktorem. Mam wielkie plany – zamierzam podbić świat, a konkretnie Londyn. Kolega z liceum mieszkający w stolicy Wielkiej Brytanii zaprosił mnie do siebie. Uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Wiem, że jest tam Polska Scena Teatralna wystawiająca nasz rodzimy repertuar. W mojej wyobraźni przekonałem właśnie dyrektora, by mnie zatrudnił, i tym samym, już jestem aktorem londyńskiego teatru. Po przyjeździe, rzeczywistość okazała się mniej euforyczna. Dyrektor poinformował mnie, że zespół aktorski Sceny Polskiej POSKu ma swoją stałą ekipę i przynajmniej na razie nikogo nie potrzebują. Poza tym wyjaśnił, że warunkiem przyjęcia, oprócz niekwestionowanych umiejętności, zdolności i doświadczenia scenicznego, którego nie posiadałem, jest płynna znajomość angielskiego w mowie i w piśmie. Po czym patrząc na mnie uważnie zadał mi po angielsku pytanie: czy jestem przekonany, że moja znajomość angielskiego jest wystarczająca na opanowanie roli w tym języku w sposób perfekcyjny na poziomie literackim, merytorycznym i artystycznym? Po panice w moich oczach i przedłużającej się dramatycznej pauzie, szybko zorientował się również, że nie zrozumiałem pytania. Moje pragnienia o natychmiastowym podbiciu angielskiej sceny w wymiarze artystycznym padły z hukiem na londyński bruk. Zostałem odarty z marzeń, uzależniony od garnuszka kolegi, bez własnych środków do życia. Ale od czego jest zdeterminowana kreatywność. Podczas imprezy opijającej nasze spotkanie na angielskiej ziemi, kolega podsunął mi proste wyjście z sytuacji. Plan jest taki – mam zacząć szukać pracy, najlepiej w sektorze: sprzątacz, zmywacz, zamiatacz lub pomocnik na budowie. Cóż to za problem, utożsamić się z którąś z tych postaci i dobrze ją zagrać? Jestem przecież świeżo upieczonym aktorem. Po paru dniach przemierzania londyńskich ulic, wielokrotnego pukania do drzwi i powtarzania zwrotu: „I’am looking for a job. Will I get one?” – otrzymałem wreszcie propozycję.

Drzwi do ekskluzywnej restauracji przy Kings Road otworzył mi przystojny, młody kelner. Zlustrował mnie badawczym spojrzeniem i powiedział krótko: „Wait”. Chwilę po wejściu doznałem lekkiego szoku. W Polsce był wtedy czas komuny. Nędza z bidą, presja społeczna, stres, kartki na wszystko, beznadzieja, szarość i nijakość. W kontraście do naszej rzeczywistości, wnętrze tej restauracji wyglądało jak z ekskluzywno-elitarnego prospektu. Trudno byłoby mi to sobie nawet wyobrazić, gdyż nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem, nawet na obrazku. Wielkie kryształowe lustra na ścianach powiększały klimatyczną przestrzeń, w której królowały prawdziwe palmy na tle pięknych okrągłych stolików z dostawionymi białymi krzesłami. Na jasnobłękitnych obrusach ułożone były srebrne sztućce i luksusowa zastawa. Na podłodze kusiły miękkością beżowe dywany, wykwintnie zapraszające do wejścia. Po rozmowie łamaną angielszczyzną z głównym kucharzem narodowości hiszpańskiej, zostałem warunkowo przyjęty na stanowisko: pomywacza naczyń i pomocnika do wszystkiego. Hmm, a więc tak nazywać się ma moja „pierwsza rola”…

Kelnerzy byli dla mnie zaskakująco mili. Jeden z nich przyglądając mi się uważnie, pokazał mi główne miejsce mojej pracy, czyli potężny dwukomorowy zlew z wielką metalową suszarką na naczynia. Powiedział, że mam szczęście, bo ich dotychczasowy pracownik, którego mam zastąpić, już tu nie wróci. Poczułem się trochę nieswojo. Nie tylko z powodu byłego pracownika. Wszyscy, oprócz kucharza, patrzyli na mnie dziwnie badawczo. Okazało się, że o tym, czy zostanę przyjęty na pełny wymiar godzin zadecyduje szef restauracji – Harry, który był także właścicielem trzech innych znanych knajp w Londynie oraz ekskluzywnego jachtu. Stawiłem się w mojej nowej pracy kolejnego dnia rano na dzień próbny. Hiszpański kucharz o imieniu Jose wręczył mi skrobaczkę, pokazał dwie wielkie misy pełne rozmaitych warzyw i kazał je poobierać. Poinformował też, że kiedy pojawią się pierwsze brudne naczynia, mam zrobić przerwę i zająć się zmywaniem. Prawie dałem radę. Mój pierwszy zagraniczny występ w roli „pomywaczo-pomagiera” kosztował mnie parę godzin brudnej roboty, dwa krwawe nacięcia na palcach i nerwowe tłumaczenie: dlaczego stłukłem 6 talerzy. Jak się okazało to nie była jedyna rola jaką miałem zagrać w tej luksusowej knajpie. O roli życia pt. „Być albo nie być” opowiem w kolejnym odcinku.

Krzyś Tof – reżyser Teatru im. Stefana Jaracza

Facebook
Twitter
Scroll to Top