Złota medalistka mistrzostw Polski, trenerka olimpijczyków, wychowawczyni kilku pokoleń otwockich sportowców, 10 kwietnia obchodzi 30-lecie pracy w Otwockim Klubie Sportowym. Portalowi Otwockiemu opowiada o swoim przepisie na pracę z młodzieżą, o tym, jak zmieniła się w ostatnich latach sytuacja przynoszącej chwałę naszemu miastu sekcji lekkoatletycznej OKS-u i o swojej papudze Gapie.
Pani pierwszy kontakt z Otwockiem nie był specjalnie przyjemny?
Tak, przyjechaliśmy kiedyś do Otwocka na obóz sportowy z ekipą Startu Lublin, gdzie wtedy trenowałam. Nocowaliśmy w słynnym hotelu OKS-u. Pokoje były obite boazerią, a panowały wtedy niesamowite upały i wszystko się nagrzewało. Jednej nocy było tak gorąco, że nie dało się spać i któraś z dziewczyn wpadła na pomysł – słuchajcie, weźmy ubrania i wszystko, co tam jeszcze mamy, wynieśmy na balkon, jak będzie tego mniej w pokoju, to może się zrobi trochę chłodniej. Tak zrobiłyśmy. A rano budzi nas krzyk koleżanki, siarczyste przekleństwo. Wychodzimy na balkon, a tam nie ma nic. Ktoś wspiął się po drabince i zabrał wszystko, co miałyśmy. Dosłownie wszystko – ciuchy, sportowe rzeczy. Obóz trzeba było przerwać i wtedy sobie powiedziałam, że nigdy w życiu już tu nie przyjadę.
Zgodziła się pani jednak objąć stanowisko trenera w reaktywowanej sekcji lekkiej atletyki OKS-u. Który to był rok?
Tak, to był 1995 rok, propozycję złożył mi ówczesny dyrektor klubu Gerard Wołodźko. Przez telefon powiedział „nie musi pani nic o sobie mówić, wszystko o pani wiem”. I zaprosił na rozmowę do Otwocka. W sobotę, 1 kwietnia, wysiadłam na dworcu w Otwocku, wiało, po ulicach fruwały jakieś śmiecie, smutny obraz ogólnie, no i pomyślałam: Boże, gdzie ja przyjechałam. Ale podjęłam tę decyzję, mimo że gdzieś w środku czułam bunt – miałam jeszcze plany jako zawodniczka, chciałam startować.
Na początku prawie nikogo tu nie znałam, na weekendy uciekałam do Lublina. Kiedyś na zakupach wpadłam na panią Anię Dobrowolską i bardzo się ucieszyłam, bo znałyśmy się z bieżni, byłyśmy rywalkami na niejednych zawodach, więc miałam już z kim porozmawiać. Z czasem znajomych było coraz więcej. Na zawodach dla uczniów szkół podstawowych, gdzie wyszukiwałam utalentowaną młodzież, zaczęłam poznawać nauczycieli W-F-u, poczynając od pani Krystyny Borys, która uczyła w czwórce. To ona podesłała mi niesamowitą grupę dziewczyn, które później zdobywały medale. I to właśnie one wyczuły, że ja tęsknię za tym Lublinem. No i zdarzało się, że w sobotę, po treningu, pakuję się, chcę jechać do Lublina, a tu: puk, puk… A gdzie pani się wybiera? No jadę do Lublina. Nie, my panią zabieramy do Warszawy, na Stare Miasto, na lody! Wzruszyły mnie tym, potem same przyznały, że robiły wszystko, żebym nie wróciła do tego Lublina. No i zostałam i tak już 30 lat…
Była w pani wtedy sportowa złość? Na to, że nie może pani kontynuować kariery zawodniczej? Przełom lat 80. i 90. to był pani czas na bieżni – sześć medali mistrzostw Polski, w tym złoto na 3000 metrów i nagle… koniec. Co to była za kontuzja?
Biegałam jeszcze przez dwa lata, pracując już w Otwocku. Zdarzało się, że startowałam w tych samych zawodach co grupa, którą trenowałam. Zakwalifikowałam się nawet na mistrzostwa świata w półmaratonie, ale ich nie ukończyłam, bo jedna z koleżanek przyjechała po silnej grypie, którą nas zaraziła i żeśmy we dwie z drugą koleżanką poległy.
Kontuzja to był uraz stopy, który jeszcze leczyłam, jeszcze miałam plany związane ze startami. Ale na treningi do mnie przychodziło coraz więcej osób, grupa się powiększała, trzeba było to wszystko ze sobą godzić i zaczęłam się zastanawiać, czy można być jednocześnie dobrym trenerem i dobrym zawodnikiem – tak, żeby niczego nie zaniedbywać. I stwierdziłam, że chyba nie da się tego połączyć. Takim przełomowym momentem były zawody ligowe w Łodzi. Startowałam na 1500 m oraz w sztafecie 4×400 m, w której biegłam ze swoimi zawodniczkami. Kosztowało mnie to strasznie dużo zdrowia. Musiałam wszystkiego dopilnować, przygotować swoich podopiecznych do startu, przypilnować rozgrzewki, w trakcie biegów ich dopingowałam, a w międzyczasie sama musiałam się rozgrzać. Ledwo skończyłam 1500, który to bieg wtedy wygrałam, chwila odpoczynku i już musiałam przygotować sztafetę, w której sama biegłam. I wtedy powiedziałam: dosyć, to był ostatni start, już teraz będę tylko trenerem.
Wbija pani do głowy adeptom biegania, że w sporcie ważne są trzy cnoty: wytrwałość, wiara, pokora. Pierwsze dwie – wiadomo. Ale pokora – czy nie jest o nią trudno, kiedy organizm jest w szczytowej formie, wydaje się, że człowiek może wszystko, więc dlaczego nie spróbować przekroczyć kolejnej granicy, już, teraz, natychmiast?
Nie można. Organizm ludzki nie jest maszyną, dlatego pokora to po pierwsze odpowiednie zadbanie o siebie. Nie pójdziesz do sklepu i nie powiesz: poproszę nowe ścięgno Achillesa. Dlatego trzeba zadbać o odpowiednie rozciąganie, wiedzieć kiedy odpuścić, zanim dojdzie do kontuzji, słuchać sygnałów, które wysyła ciało. Po drugie – nie wolno lekceważyć żadnego rywala. Bo dzisiaj z kimś wygrywam, jestem mistrzem świata, a jutro on może dać mi takie baty, że się nie pozbieram. A więc pokora to szacunek dla swojego zdrowia, dla rywala, ale też dla własnej pracy. Ten młody człowiek uczy się, studiuje, dojeżdża do Warszawy; mógłby przecież po szkole, zamiast na trening, iść do Sosenki z fajną dziewczyną. A jednak przychodzi, ciężko pracuje na treningu. I zawsze powtarzam: po tym treningu masz pamiętać o nawodnieniu, mieć butelkę wody, jakiegoś banana w plecaku – żeby trochę ten organizm zabezpieczyć w węglowodany. Jak wrócisz do domu – nie leć od razu dalej, tylko wycisz się przez chwilę, poleż. Bo to, co zrobisz po treningu to jest nagroda dla twojego organizmu, on to doceni. Sen – niezwykle ważna sprawa, jestem na tym punkcie wyczulona. Dlatego u mnie w grupie wszyscy wiedzą, kiedy jest najzdrowszy sen, jaki sens ma położenie się spać po dwudziestej drugiej, że wtedy organizm najlepiej się regeneruje, odbudowuje po tym dużym obciążeniu, jakim jest trening.
Pracowała pani z wieloma zawodnikami, byli wśród nich medaliści igrzysk paraolimpijskich Arleta Meloch i Rafał Korc, ale ostatnie lata upłynęły pod znakiem sukcesów innego z pani wychowanków – Aleksandra Wiącka z Kołbieli, mistrza Polski z 2021 r. na 5000 metrów. Sukces to tylko wypadkowa talentu zawodnika i intuicji, umiejętności trenera, czy musi być jakiś rodzaj chemii między tymi dwoma osobami? Jak Justyna Kowalczyk i Aleksander Wierietelny? Jak jest z tą więzią między panią i pani zawodnikami?
Ja myślę, że taka więź zawsze była, ale trzeba byłoby zapytać też zawodników. Zawsze było tak, że czuli przede mną respekt, potrafiłam być na treningach groźna, potrafiłam krzyknąć, wiedzieli, że ja mogę opieprzyć za błąd, który ktoś zrobił, czasami za głupotę na obozie, za jakieś zachowanie. Chłopcy potrafili stać na baczność. Ale zawsze tłumaczyłam: to nie oznacza, że ja cię nie lubię. Ja cię lubię i szanuję i właśnie dlatego tak się denerwuję, bo nie chcę, żebyś robił te głupoty. Więc z jednej strony jestem hetera, a z drugiej strony świetnie wiedzieli, że mam miękkie serce.
I zawsze się starałam o nich dbać i nie chodzi tylko o sport. Zawsze im powtarzam: sport to tylko wycinek. Nigdy nie wiesz, jak się życie potoczy, dlatego musisz skończyć dobrą szkołę, iść na studia. Pamiętam chłopaka, który nie chciał podejść do matury – tak cisnęłam, aż zdał, poszedł na studia. Sport to nie wszystko, a nawet poza sportem i nauką trzeba mieć coś jeszcze – jakąś pasję, żeby zająć czymś głowę, żeby nie siedzieć i nie analizować w nieskończoność błędów, kiedy coś pójdzie źle na treningu. I też w drugą stronę – kiedy przyjdzie sukces, trzeba się nim cieszyć, bo to jest nasze pięć minut, ale później każdy z nich nadal jest tym zwykłym Jasiem, czy Kasią i trzeba mieć coś poza tym, bo to dobrze robi na głowę.
Te 30 lat mojej pracy trenerskiej to są dziesiątki medali, już ich nawet nie liczę. Mistrzowie Polski, wicemistrzowie, osiągnięcia w każdej kategorii wiekowej, na dystansach od sprintu po biegi długie. Ale medale mogą leżeć na półce, to są tylko rzeczy. A najważniejsze jest dla mnie coś innego – może to zabrzmi egoistycznie – że fajnych ludzi wychowuję. To mi daje największą radość. Taka byłam dumna, gdy rodzice, z nutką zazdrości, mówili mi o swoim dziecku: kurczę, on więcej powie pani niż mnie. Dopiero sobie człowiek uświadamia, analizując takie słowa, jak wielką odpowiedzialność bierze za młodych ludzi. Bo jeśli on czegoś nie powiedział rodzicom, a powiedział mnie, to oznacza, że obdarza mnie zaufaniem.
Czasem widzę, że ktoś szuka ze mną kontaktu, mam z nim porozmawiać po treningu i zdarza się, że mi to umknie. Grupa jest duża, mnóstwo się dzieje, no zdarza się. Nie mogę sobie później znaleźć miejsca w domu, ciągle o tym myślę, wiem, że teraz to ja muszę wyjść pierwsza do takiej osoby. Bo może ten człowiek przeżywa jakąś tragedię, a ja puściłam go z treningu. Szukam okazji, żeby pogadać gdzieś z boku, sam na sam, zapytać, o co chodzi, co się dzieje, w ostateczności zostaje telefon, komunikator. Czasem wystarczą dwa zdania, żeby ten młody człowiek się otworzył. Czasem trzeba umieć przeprosić: słuchaj, przepraszam, że cię zbeształam na treningu. Byłam zła, że robisz coś tam, chociaż tyle razy ci powtarzałam, ale postęp, który zrobiłeś sprawia, że jestem najdumniejszym trenerem na świecie. To, że walczysz, że dążysz do mistrzostwa – to jest wielka sprawa, nawet nie wiesz, jak w ciebie wierzę. I zdarza się, że ten młody człowiek pisze, czy mówi – pani trener, to są najpiękniejsze słowa, jakie usłyszałem kiedykolwiek od kogoś dorosłego.
Oni wszyscy tym sportem żyją, chcą mieć wyniki, ale chyba przede wszystkim przychodzą na te treningi dla atmosfery. Przyjdą, ciężko pracują, ale później pośmieją się razem, pójdą na lody czy do kina, mają jakieś swoje podgrupki, tworzą się pary. W jednym roku miałam z osiem wesel, w tym trzy z grupy, którą prowadziłam. Łączy ich sport, łączy właśnie ta atmosfera. Więc przychodzą, chociaż u mnie nie ma lekko, trening musi być porządnie zrobiony, żebym jadąc na zawody mogła spokojnie siąść na trybunach, z poczuciem, że ten zawodnik jest naprawdę dobrze przygotowany. Nie każdy też musi być mistrzem, są tacy, dla których sam wyjazd do Warszawy, na jakiś mityng, to już jest mistrzostwo świata. A ilu jest takich rodziców, którzy przyprowadzają do mnie syna czy córkę i mówią: pani trener, ja nie chcę mieć mistrza, ja chcę mieć po prostu zdrowe dziecko.
Lubi pani młodzież, podkreśla pani, że trzeba z młodymi ludźmi rozmawiać nie tylko o sporcie. To, co pani robi, to wychowanie przez sport i zajmuje się pani tym już od 30 lat. Czy młodzież przez ten czas się zmieniła, przez rozwój technologii, poprawę sytuacji materialnej w porównaniu z latami, kiedy pani zaczynała? Czy to są wszystko zewnętrzne rzeczy, a człowiek jest taki sam i tak samo się pracuje z dzisiejszymi zawodnikami jak z tymi sprzed 20, 30 lat?
Ludzie są tacy sami, młodzież jest cudowna. Tylko trzeba z nimi rozmawiać i ich słuchać, traktować po partnersku, umieć przyznać się przed nimi do błędu. Są tacy sami jak 30 lat temu: wrażliwi, ciepli, mądrzy.
OKS ma 100 lat, lekkoatletyka to wizytówka klubu, przynosząca największe sukcesy, a mimo to nie jesteście chyba specjalnie rozpieszczani? Coś się zmieniło w podejściu działaczy, czy nadal przeganiają was z murawy, żebyście nie popsuli trawy piłkarzom?
Dużo się zmieniło po decyzji o sprzedaży majątku miastu. Klub by tego nie udźwignął, wszystko by się zapadło. Łazienki, szatnie – to była tragedia, sala do ćwiczeń tak zakurzona, że nieustannie miałam problemy z gardłem. W tej chwili trenuję w normalnej, regularnie sprzątanej sali, mam specjalne pomieszczenie na sprzęt dla lekkoatletów, o którym zawsze marzyłam, są ładne szatnie, porządne prysznice, łazienki – nie muszę się wstydzić, kiedy przychodzi rodzic zapisać dziecko na treningi. W relacjach z MOKTiS-em, który tym wszystkim zawiaduje, nie mam żadnych problemów. Dzierżawimy obiekt i mamy wyznaczone godziny na treningi – na sali czy na stadionie, ale jeśli się czasem zdarzy, że trzeba coś przesunąć, dostosować do jakiejś nagłej sytuacji – nigdy nie było problemów.
Jest oczywiście bolączka – wciąż brakuje tartanu na bieżni, trenujemy na betonie, bo to już nawet nie jest żużel. Myślałam, że się doczekam tartanu na 30-lecie pracy, ale się nie doczekałam. Ale nie, nie czuję się przeganiana, mam też zabezpieczenie jeśli chodzi o lepszy sprzęt – to zasługa m.in. Wojtka Gąsiewskiego, który jest w zarządzie klubu, ale też jest moim byłym zawodnikiem i zawsze mogę na niego liczyć. Sami też sobie na to, co mamy, zapracowujemy. To, że mamy ostatnio dużo sprzętu, to też nasza zasługa – moich zawodników i moja. Dzięki wynikom w rywalizacji na mistrzostwach Polski zdobywamy punkty w Systemie Sportu Dzieci i Młodzieży, które przekładają się na pozycję w rankingu i wiążące się z nią dofinansowanie z Urzędu Marszałkowskiego. W ostatnim roku było to ok. 60 tys. zł. Oprócz nas trochę środków wypracowuje też sekcja podnoszenia ciężarów – też mają wyniki, ale ze względu na specyfikę dyscypliny są mniej liczni, więc i te kwoty są mniejsze. Pilnuję, żeby te wpracowane przez nas pieniądze szły na lekką atletykę i to się udaje – również dzięki nowej polityce Ministerstwa Sportu i Turystyki pod rządami Sławomira Nitrasa, który dobrze rozumie, że sukces w sporcie buduje się od dołu, od szkolenia dzieci i młodzieży.
Wokół klubu co i rusz jakieś dramy, a pani konsekwentnie się trzyma swojej sportowej działki i w te historie nie wchodzi, choć w komisji rewizyjnej się pani znalazła. Nie miała pani takiej pokusy, żeby wejść do zarządu i powalczyć o zmiany? Nie tylko w kwestii lekkiej atletyki, ale w ogóle – rozwoju OKS-u?
Byłam kiedyś w zarządzie przez półtorej kadencji, ale to było dawno temu. Teraz powiedziałam wyraźnie: chcę być trenerem. Trener to trener, a działacz to działacz. Prowadzę też kadrę narodową i chcę być dla zawodników.
No właśnie, na rozmowę z panią musiałem poczekać, bo była pani na wyjeździe z kadrą narodową, w której trenuje pani średnio- i długodystansowców. Czy trenerski dres z orzełkiem to ukoronowanie pani kariery, czy ma pani jeszcze jakieś marzenia bądź plany jeśli chodzi o swój rozwój zawodowy?
W kadrze jestem już od 10 lat i oczywiście mam marzenia, właśnie z nią związane. Odpowiadam m.in. za Olę Płocińską – to jest zawodniczka, która startowała na igrzyskach olimpijskich, jest też Kamil Herzyk, który w lutym pobił halowy rekord Polski na 3000 m w kategorii U23 i niewiele mu zabrakło do rekordu Polski seniorów Marcina Lewandowskiego. To jest – tak jak w klubie – praca z kadrą, ale też poza zgrupowaniami czuję się z nimi związana, wciąż jesteśmy w kontakcie, realizują moje zalecenia szkoleniowe.
A papuga wciąż z panią jeździ na zgrupowania?
Nie i dlatego jest na mnie obrażona. Gapa zaprzyjaźniła się z opiekunką pomagającą mojej mamie i teraz zostaje w domu. Było z tymi wyjazdami trochę zachodu – ta klatka, wiązanie jej do siedzenia, jak przyjeżdżałam na zgrupowanie, to mówili: o, pani Papugowa przyjechała. Byli trenerzy, którzy przyjeżdżali z psami, z kotami, ale z papugą byłam jedyna w Polsce. Teraz jak przyjeżdżam do domu, to mam różne kary, że ją zostawiłam. Jak chcę odpocząć, to turla sobie miseczkę i hałasuje, albo wysypuje jedzenie na podłogę. A że żyją takie amazonki nawet do 80 lat, to trochę mnie jeszcze z nią czeka, pewnie w testamencie ją komuś zapiszę.
Dziękuję za rozmowę, w imieniu czytelników Portalu Otwockiego gratuluję osiągnięć i życzę kolejnych sukcesów, a przede wszystkim podobnej jak dotąd radości z pracy z młodzieżą.
Tekst i fot. Przemysław Bogusz