Człowiek instytucja. Mówisz: Hubert Trzepałka, myślisz: bunkry

Z zasypanych piachem i śmieciami poniemieckich schronów w środku lasu zrobił, wraz z kolegami, jedną z głównych atrakcji turystycznych powiatu. Pieczołowicie odtwarza fortyfikacje w rejonie Otwocka, ucząc historii w najlepszy możliwy sposób. Rozmówcą Portalu Otwockiego w cyklu „Człowiek instytucja” jest Hubert Trzepałka, przewodniczący Koła Terenowego „Przedmoście Warszawa” Stowarzyszenia Pro Fortalicium.

(Przemek Bogusz) Masz jeszcze wolne miejsca na wypadek, gdybym szukał schronu?
(Hubert Trzepałka) Możemy się śmiać, ale jak tylko się robi kryzys w Europie, to u nas się zaczyna turystyka i ludzie przychodzą. Przychodzili jak była wojna w Gruzji, ale wtedy – w 2008 r. – tu był tylko odkopany schron i fitowentylator dla picu żeśmy przykręcili do ściany. Gruzja się skończyła po paru dniach, wszyscy zapomnieli. W 2014 r. na Ukrainie pierwsze uderzenie – i znowu zainteresowanie, naród chodzi i szuka obrony cywilnej, którą gdzieś zgubił, ale nie wie gdzie. No i od jesieni 2021, kiedy tam się zaczęła eskalacja i widać było, że idzie ku wojnie, to u nas też nerwowo – ludzie człapią z całego powiatu. Poza tym była też u nas Państwowa Straż Pożarna i jesteśmy zaliczeni jako ukrycia przeciwlotnicze. Tu ma się zmieści 30 osób, w drugim [schronie] 15.

Czyli śmichy, chichy, a tu poważna sprawa…
No, jakby przyszli 10 lat wcześniej, to by sobie nawet głowy nie zawracali, nie byłoby to uznane za żaden obiekt. Nie było drzwi, nic nie było. Teraz, po remontach, ma to jakąś wartość ochronną.

A dałoby się tu przeżyć? Jak jest z wodą, prądem?
Jest pompa, ale poziom wody się obniżył. Dopiero w czerwcu udało nam się wyciągnąć tłoczysko – po wojnie część urządzeń była rozkradziona, ale tłoczysko zostało. Będziemy zalewać studnię i spróbujemy pompować, być może woda wróci, a jak nie – to trzeba będzie pogłębiać. Prąd jest z generatora albo z akumulatorów.

Ile tu właściwie jest tych bunkrów?
Są dwa, plus fortyfikacje polowe. Ludzie z okolicy przynoszą nam elementy, na przykład z blachy falistej, które zachowały się u nich po wojnie i dzięki temu możemy odtworzyć część umocnień. Mamy grupę zaprzyjaźnionych cieśli z Otwocka, którzy to odtwarzają – dostają tylko ode mnie schemat, jak to powinno wyglądać, z instrukcji saperskiej, z tym że robią to tak, żeby nie było zamontowane na stałe, tylko żeby można było rozebrać, zabrać gdzieś, na przykład na jakąś imprezę, i tam zmontować. A ostatecznie i tak taka konstrukcja ląduje u nas, na Piknikach Fortecznych na Dąbrowieckiej Górze.

A bunkry budowali miejscowi, czy sprowadzeni z zewnątrz robotnicy? Na ile są wrośnięte w historię okolicznych miejscowości? Słyszałeś jakieś opowieści przekazywane w domach z pokolenia na pokolenie?
Niemcom brakowało batalionów budowlanych i dużą ich liczbę zastąpili robotnikami z Polski. Z tym że nie byli to robotnicy przymusowi, tylko opłacani fachowcy: cieśle, ślusarze. Dlatego te schrony były dobrze wyszabrowane po wojnie – bo ci, co montowali, potrafili to zdemontować. Ale dzięki temu, że oni to robili i brali sobie do warsztatów te elementy, to część udało się odzyskać.

Jeśli chodzi o opowieści, to spotykałem się już z potomkami tych, którzy to budowali. Do przewożenia materiałów między koleją a placem budowy wykorzystywani byli polscy chłopi ze swoimi furmankami, przez Niemców ten środek transportu był nazywany panjewagen [od powtarzanego przez polskich chłopów zwrotu „Panie, panie” i niemieckiego rzeczownika Wagen, czyli wóz]. Niemcy ogłaszali, że na dany dzień gmina ma dostarczyć tylu a tylu furmanów i sołtys czy wójt musiał latać i załatwiać – że tego dnia jadą ci, następnego tamci, itd. Od ludzi dowiadywaliśmy się zazwyczaj tylko, czy ktoś brał udział w budowie, szczegółów technicznych już nie. Ale poznaliśmy kombatanta, którego ojciec należał do mniejszości niemieckiej i był tu naczelnym cieślą. Mniejszość niemiecka w okolicach Glinek, Kępy Nadbrzeskiej, była wtedy spora, ale wszyscy się zmyli w obawie przed represjami, w 1944. Ten cieśla miał dwóch synów – jeden był w partyzantce, a drugi w 2. Armii Wojska Polskiego. I ten jeden z nich tylko raz w życiu był tu, na placu budowy, bo się bał.

Ojciec budował dla Niemca, a synowie z Niemcami walczyli?
Później tak. Zresztą polskie firmy były masowo przez Niemców wykorzystywane. Most na Wiśle w Świdrach Małych odbudowywała firma Rudzki i Spółka, ta sama, która go stawiała. Tylko że w 1939 postawili go w cztery tygodnie, a za Niemca odbudowywali przez 10 miesięcy… Z tego mostu wywodzi się zresztą historia schronów na Dąbrowieckiej Górze – żeby zapewnić mu ochronę trzeba było przekonstruować pozycje planowane początkowo na wysokości Józefowa i cofnąć je na południe. Przy czym pozycje to nie było tylko 20 schronów od Nieporętu do Nadbrzeża, a 900 ukryć, m.in. z blachy falistej, z drewna – to, co my odtwarzamy w tych fortyfikacjach polowych. Piechota walczyła w okopach, poprzedzały je rowy przeciwczołgowe, na zmianę z czeskimi jeżami, za tym był pas drutów kolczastych, rozpiętych na słupkach metalowych albo drewnianych i dopiero za tym stanowiska ogniowe.

Na waszej stronie przeczytałem, że w sumie cała robota poszła na marne – schrony na Dąbrowieckiej Górze nie odegrały żadnej roli podczas wojny, a załoga zwiała przed zbliżającymi się sowietami.
U nas nie, ale już punkt oporu na Pohulance, między Wiązowną a Starą Miłosną, bronił się między 30 lipca a 8 sierpnia, a potem Niemcy skutecznie zatrzymali Rosjan na północnej części pozycji, od Starej Miłosny po Rynię. Ich obrona została przełamana dopiero jak się kościuszkowcy wdarli na Pragę – wytrzymali półtora miesiąca. Pohulanka weszła w ogóle do rosyjskich podręczników taktyki. Niemców zgubiła rutyna i pewność siebie. Codziennie o 16 wychodzili na obiad, dwieście kilkadziesiąt osób opuszczało punkt oporu i szło sobie zjeść zupkę do kuchni polowych kilkaset metrów dalej. Zostawało kilkunastu dyżurnych przy karabinach maszynowych. Ruscy wyczaili, że jest taka prawidłowość i 8 sierpnia pozwolili im zejść na zupkę, ostrzelali rejon kuchni polowych, ruszyli do szturmu i zajęli dwie trzecie punktu oporu. Jeden schron, odwrócony plecami do Ruskich, Niemcy utrzymali do 10 września.

Przyjeżdżałeś „na bunkry” jako dzieciak?
No pewnie. Taka ciekawość się narodziła, została, a potem się zebrała grupa ludzi, z którymi można było dokonać najpierw odkopania, potem unormowania prawnego i wreszcie zaczęliśmy remont. W ekipie każdy ma jakąś specjalność i umiejętności, bo tylko jako zespół byliśmy w stanie osiągnąć sukces. Z ruiny – bo samo odkopanie to jest jedno, a potem z tej ruiny zrobić sprawny i wyposażony obiekt, to już co innego. Kolega Domel 10 lat podest kopuły remontował. Najpierw było jeżdżenie po fachowcach, którzy początkowo mówili, że to zrobią z palcem w nosie, a po tygodniach się okazywało, że jednak nie, odsyłali nas do huty w chorwackim Splicie, która robi jednostkowe odlewy na zamówienie. Aż wreszcie kolega sam to pociął, pospawał od nowa, podest spawaliśmy i montowaliśmy u mnie w garażu. Historię remontu samego tylko podestu można zobaczyć na Facebooku: w sześciu galeriach po sto kilkadziesiąt zdjęć każda.

Na początku niewiele było tu widać, jakieś pobazgrane betonowe skorupy, wszystko pod sufit zasypane piachem i tylko trochę śmieci się zmieściło. Jak doszło do takiej degradacji tego miejsca?
Nie, zasypane było mniej więcej do połowy, a im dalej w głąb, tym mniej piasku. No, pod kopułą trochę więcej, bo to był dla wszystkich kosz na śmieci. Odkopaliśmy oba schrony w latach 2000–2004, remont ruszył w 2007. Wbrew pozorom, jak na polskie warunki, wcale nie zostały strasznie zdegradowane. Miały szczęście, bo Ruscy zajęli je bez walki i wybrali je sobie na obiekty do badań, jako typowe konstrukcje. Kolejne, które napotykali, jeśli były tego samego typu, to wysadzali w powietrze, żeby nieprzyjaciel, po ich ewentualnym odbiciu, nie mógł ponownie ich wykorzystać. To był pierwszy etap destrukcji i wtedy te schrony ocalały.

W czasach powojennych było to miejsce wysadzania amunicji – tak jak dzisiaj wojsko wozi niewybuchy na poligon, to wtedy było tego tak dużo, że wyznaczone były rejony, i z komendantem milicji – tutaj z Celestynowa – przyjeżdżali saperzy i detonowali amunicję. W jednym ze schronów – na zewnątrz, a w tym drugim w środku – i tam zniszczenia były większe, można powiedzieć, że schron konstrukcyjnie „podskoczył”. Ale jeśli chodzi o elementy wyposażenia, to wbrew pozorom więcej ocaleje w obiekcie wysadzonym, bo ludzie się boją wchodzić do zawalonych ruin.

Może Cię zainteresować:

Co dalej z biblioteką na Andriollego?

Działaliście początkowo jako grupa nieformalna?
Tak, ale szybko się pojawiły zorganizowane formy działalności – najpierw Towarzystwo Przyjaciół Fortyfikacji, ale ono nie dawało odpowiedniej ochrony prawnej i później zapisaliśmy się do Pro Fortalicium na Śląsku, którego kołem terenowym jesteśmy już od 18 lat. Mamy dzierżawę terenu od Lasów Państwowych i działamy.

Po 20 latach ciężkiej pracy to jest jedna z największych atrakcji turystycznych powiatu. Doprowadzona do tego stanu nie przez instytucje kultury, samorząd, czy jakieś narodowe instytuty z wielkimi budżetami, tylko przez paru chłopaków, którzy mieli zajawkę na militarne historie. Dostałeś przynajmniej jakiś medal?
Dostałem, za ochronę miejsc pamięci narodowej. Ale wiesz, te medale… Prawdziwą wartość to ma medal za osiągnięcia bojowe, za rany w walce. A takie krążki i dyplomy – sama ceremonia wręczania pokazuje, kto i co tu jest ważne. Cztery razy wymienią, kto taki medal wręcza, a raz powiedzą komu… Taki system – śmieszny i straszny zarazem. Poza tym odznacza się jednostki a nie cały zespół, a to zespół działa i osiąga sukcesy, a nie samotna jednostka.

Skąd w ogóle wiedzieliście, jak to ma wszystko wyglądać? Bo wygląda, jakby Niemcy uciekli dopiero dzisiaj rano. Gdyby teraz kręcono „Czterech pancernych”, to jak nic szkopy broniłyby się przed załogą Rudego na Dąbrowieckiej Górze.
Kręcą u nas filmy, tylko potem, jak je obejrzysz, to czasami wstyd się przyznać… A co do schronów – przegrzebywaliśmy ruiny wysadzonych obiektów – one są skarbnicą wiedzy; osobie, która wie, czego szuka, destrukty dostarczają materiałów źródłowych. To są obiekty typowe, podobne znajdziesz w Danii, Holandii, Belgii, Francji – to wszystko było skodyfikowane, jest dużo materiałów zdjęciowych i instrukcji dla tych konstrukcji na Zachodzie, powstają też u nas. Mamy dużo znajomych, także za granicą. Kupowaliśmy wyposażenie, pokazywaliśmy rozwój prac na forach zachodnich i stopniowo się łapało kontakty. Dzisiaj już handlarze sami do nas trafiają, jeśli akurat coś jest nam potrzebne.

No właśnie, dary, ale też aukcje internetowe – to są m.in. źródła eksponatów. Liczyłeś, ile na to wszystko poszło kasy przez 20 lat? Żona wie?
Spróbuj napisać, a wtedy będę tu mieszkańcem na stałe. Ona się bardzo dobrze domyśla, bo sama wymieniała pieniądze w kantorze na zakup peryskopu więc wie, ile kosztował… A i tak jak za tak rzadki sprawny eksponat zapłaciliśmy niedużo, bo mamy takiego sympatycznego opiekuna na Zachodzie, któremu się podoba, że nie kisimy. Bo kolekcjoner to weźmie i kisi gdzieś w domu. A u nas jest szansa, raz w miesiącu, raz na półtora miesiąca (poza okresem jesienno-zimowym), żeby zasiąść na stanowisku obserwatora i popatrzeć przez ten peryskop. Będziesz siedział w kopule, możesz się pokręcić wraz z podestem, podnieść peryskop, a wkrótce także zadzwonić, zobaczyć, jak to wszystko działa. I o to chodzi: zabytek techniki wojskowej pokazujesz po prostu działający – nie za szybą albo w gablocie.

Ta zabawa się nigdy nie kończy. Siedzicie tu cały czas z małymi przerwami, na waszym facebookowym profilu wciąż pojawiają się newsy o nowych nabytkach, renowacjach, drobnych udoskonaleniach. Masz jakąś wizję, jak to miejsce ma ostatecznie wyglądać, czy po prostu idziecie na żywioł?
Może nie na żywioł, wizja jakaś jest, ale się często zmienia, jest modyfikowana. Gdybyśmy działali tak jak państwo, czy samorządy – projekty, plany, i tak dalej – to byśmy się tutaj zarąbali biurokracją i nic finalnie by nie powstało. Po prostu widzisz, że czegoś brakuje, jakiegoś elementu, albo jakiś się pojawia. Na przykład na jednym z pokazów prezentowaliśmy m.in. fragment umocnień, w którym brakowało dwóch blach. Przechodzi zwiedzający z Dąbrówki i mówi: a, ja takie blachy to mam! Wziąłem od niego namiar i za dwa tygodnie brakujące części były uzupełnione. Skrzynię na peryskop dziadek koleżanki zasunął stąd do Dąbrówki po wyjściu Niemców, a przed przyjściem Ruskich. Przez tyle lat do niczego mu się nie przydała, nawet przegródek nie wyjął, dzięki jego potomkom wróciła w oryginalnym stanie. Jakby zabezpieczało państwo, to dawno by to w hucie zniknęło.

A z czego to wszystko utrzymujecie? Siedzimy tu w listopadowe przedpołudnie, pogoda fatalna, nie ma żadnego święta, a non stop przewijają się zwiedzający. I wchodzą bez żadnych biletów, wstęp wolny…
Jest puszka, można wrzucić dobrowolny datek, trochę mamy ze sprzedaży publikacji, ale głównie dokładamy ze swoich. Hobby kosztuje.

Dni Wojska Polskiego, idące w świat filmy z udziałem grup rekonstrukcyjnych – tysiące ludzi dzięki wam, w dużej mierze dzięki Twojej inicjatywie, poznaje historię w najlepszy z możliwych sposobów. Zapytam trochę filozoficznie: czy oprócz interesującego popołudnia, ciekawostek związanych z historią wojskowości, odwiedzenie tego miejsca może dać coś więcej? Jakąś refleksję, która byłaby cenna zwłaszcza w obecnych czasach, kiedy znów nie tak daleko jeżdżą czołgi i strzelają do bezbronnych ludzi?
No, że u nas ludzie będą uciekać. Że ani państwo ani samorząd przez ostatnie 30 lat, i podkreślam, że winne są wszystkie rządzące ugrupowania, nie zadbały o obronę cywilną, poczucie bezpieczeństwa ludzi i ci ludzie schronienia i ratunku będą szukali na własną rękę. Wystarczy trzy, cztery dni dziwnych wiadomości z frontu na Ukrainie, że coś tam się sypie, i ludzie przychodzą oglądać, co tu się będzie działo. A takie obiekty mają przyszłość, wystarczy popatrzeć na kraje skandynawskie. Ale u nich jest inna kultura; tam po wojnie podobne miejsca przekazywano pod opiekę stowarzyszeniom, które wykorzystywały je do celów turystycznych, dzięki czemu nigdy nie doszło do ich rozszabrowania. A przed 2022 r. rozpoczęto przywracanie wojskowej kontroli nad nimi.

A te schrony wytrzymałyby atak przeprowadzony z zastosowaniem współczesnej broni?
Na atak atomowy ten schron się nie nadaje, bo jest zbudowany w czasach, kiedy jeszcze broni atomowej nie znano. Znano broń biologiczną, chemiczną, więc w pomieszczeniach dla załogi ma filtry, powietrze idzie rurami przez te pomieszczenia i gdyby było skażone promieniotwórczo, to ciągnąłbyś je przez całą instalację i miałbyś świecącą rurę, która oddziaływałaby na siłę żywą w środku. Natomiast można się tu schować przed ostrzałem artyleryjskim, wytrzyma spokojnie kilkadziesiąt trafień z armatohaubic Krab czy Goździk. Co innego gdyby jakiś czołg strzelał ogniem na wprost z kilkuset metrów, wtedy dwumetrowe ściany niekoniecznie cię ochronią. Te schrony idealnie nadają się dla obsługi baterii przeciwlotniczych lub jako część pozycji polowej chroniącej przeprawy na Wiśle. Nieśmiało przypomnę, że rosyjski atak na Kijów od zachodu załamał się na dużo gorszych schronach Linii Stalina z lat 30. XX wieku… A i my w 1920 r., pod Józefowem i Wiązowną, znaleźliśmy oparcie w zdemontowanej w większości pozycji niemieckiej z I wojny światowej .

Obyśmy już nigdy nie musieli się przekonywać o ich użyteczności, dziękuję Ci za rozmowę.

Tekst i fot. Przemysław Bogusz

Facebook
Twitter
Scroll to Top