Dzień jak każdy dzień mojej pracy w telewizji – niezwykły. Zamyślony przemierzam korytarz, gdy nagle zauważam całkiem sporą grupkę rozemocjonowanych ludzi. Obserwując ich z boku, czuję nerw rywalizacji. Jak się dowiaduję od kogoś, będą startować w konkursie na prezentera/prezenterkę wiadomości. Dostrzegam wśród nich kątem oka zgrabną blondynkę, hojnie obdarzoną przez naturę kształtami, z bujną, jasną czupryną. Niespodziewanie spogląda na mnie, natychmiast podchodzi i pyta wprost: – A pan to jakie studia skończył? Zalewa mnie przy tym falą uśmiechu i bezpretensjonalności. Zanurzam się w jej uśmiechu i wpływam na morza blond-błogości, które finalnie zaprowadzają mnie do Otwocka. Tak, okazało się, że ta blond piękność to otwocczanka. Za jej sprawą ja także zacząłem bywać w Otwocku coraz częściej i częściej, a po ślubie zamieszkaliśmy w tym zielonym mieście na stałe. Dość szybko odkryłem tu artystyczny skarbiec – otwocki Teatr im. Jaracza. Ówczesny dyrektor Jan Tabęcki otworzył mi drzwi do tego kulturalnego sezamu. W ten sposób na nowo rozbłysły moje uczucia do teatralnej Melpomeny.
Na pierwsze spotkanie z aktorami szedłem jednak mocno niespokojny. Trema wyostrzyła moje emocje. Czułem w brzuchu większe spięcie niż przed występem na scenie. Bardzo chciałem przekonać ich do siebie, do swoich pomysłów, zyskać ich zaufanie. Czułem, że nie będzie to łatwe. Grupa aktorów liczyła około 20 osób. Jedni byli już doświadczeni, inni pojawili się na scenie niedawno. Wszyscy zarażeni byli pasją aktorską. Ja chciałem ich zauroczyć moją wizją teatru. Postanowiłem więc wszelkie niepokoje schować w najgłębszą kieszeń i dziarsko udałem się do otwockiego Teatru przy ul. Armii Krajowej 4.
Zaprosiłem grupę na scenę. Przedstawiłem się i zaproponowałem aktorską improwizację. Temat był taki: w miejscu, w którym się znajdujemy niedługo pojawi się UFO; cel tej wizyty nie jest znany. Zaproponowałem aktorom odegranie dowolnych sytuacji i reakcji emocjonalnych spowodowanych najazdem obcych. Liczyłem, że się zachwycę lub zszokuję. I tak się stało, a nawet więcej – zostałem pozytywnie nakręcony. Aktorzy szybko odnaleźli się na scenie, tworząc coś w rodzaju komediowej dramy z elementami obyczaju i groteski. Ktoś zaproponował, żeby przygotować na przylot pozaziemskich istot jakąś niewerbalną mowę powitalną, w ten sposób, by pokazać, że mamy pokojowe zamiary. Ktoś inny poszedł dalej za ideą pozytywnej znajomości i chciał przygotować sceniczny powitalny obiad, najlepiej z potraw upieczonych na grillu i podawanych razem z zimnym piwkiem. A potem nawet ze wspólną degustacją mocniejszych trunków. Ktoś inny wymyślił żeby zaśpiewać jakąś znaną, wesołą piosenkę, np. “Szła dzieweczka do laseczka” albo “Płonie ognisko w lesie”. Jedna z aktorek zademonstrowała liryczny styl tańca, który mógłby przekonać kosmitów do przyjaźni. Inna pokazała energetyczny taniec – polkę, który zamienił się w ekstatyczne szaleństwo. Niektórzy z uczestników postanowili się atrakcyjnie wystroić, żeby zrobić jeszcze lepsze wrażenie.
W konsekwencji okazało się, że aktorzy zaczarowali scenę swoją energią, a mnie oczarowali i jeszcze bardziej rozbudzili moje reżyserskie apetyty. Byłem pod wrażeniem różnorodności ich pomysłów, naturalności reakcji i prawdziwych emocji. Większość uczestników tego prawdziwie nieziemskiego spotkania – łącznie ze mną – czuła, że ma do czynienia z czymś ważnym. O taki wymiar sztuki właśnie chodziło. Byłem szczęśliwy, że uczestniczyłem w tak rokującej na przyszłość magicznej próbie.
Jedyne rozczarowanie było takie, że kosmici w końcu nie przylecieli. Trudno się mówi. Może jeszcze kiedyś przylecą. Ale co z tego wyniknie? Tego nie wie nikt. My, ziemianie, możemy sobie tylko pofantazjować. A najlepiej fantazjuje się w doborowym towarzystwie. A takie właśnie spotkałem w otwockim Jaraczu.