O magii teatru mówimy wówczas, kiedy przestajemy być widzem, a zaczynamy być mentalnym uczestnikiem przedstawienia. Wymiarem aktorskiej kreacji jest umiejętność utożsamienia się z odgrywaną postacią. Mistrzowie potrafią to tak dobrze, że w stworzonej przez nich roli nie widzimy aktora, tylko odgrywaną postać. Wybitni aktorzy, na swój magiczny sposób, przenoszą nas w wymiar swojej rzeczywistości. Dlatego nierzadko wzruszamy się razem z nimi albo dajemy się rozśmieszyć do łez. I robimy to bardzo chętnie – chcemy być blisko nich lub szczerze ich nienawidzić.
Żeby umieć stworzyć postać w sposób tak przekonujący, nie wystarczy tzw. rzemiosło i nabyte umiejętności techniczne. Niezbędna jest umiejętność przeistaczania się. Aby udało się aktorowi wykreować pełnokrwistą i ciekawą postać bohatera, w którego istnienie widz uwierzy, niezbędny jest także talent.
Budowanie postaci przerasta często umiejętności niejednego aktora. Mówimy czasem, że aktor gra “po wierzchu” lub, że tworzy “papierową postać”. Dzieje się tak wtedy, gdy artysta nie potrafi wejść głębiej w rolę; dużo traci na tym wiarygodność postaci.
Ja też miałem możliwość przekonania się, czy posiadam tzw. talent. Sprawdzianem, czy uda mi się zaczarować widza na tyle, by uwierzył w istnienie mojego świata, była rola Walpurga – poety-wariata w dramacie Witkacego pt. “Wariat i zakonnica”. To był prawdziwa próba na posiadanie (bądź nie posiadanie) talentu.
Byłem bardzo podekscytowany, na ile uda mi się być „prawdziwym wariatem”. Do dziś pamiętam słowa: “Wolałbym śmierć po tysiące razy. Ale ja nie mogę umrzeć. Takie jest prawo wobec nas, szalonych, cierpiących bez winy. Jesteśmy torturowani jak najgorsi zbrodniarze. A umrzeć nam nie wolno, bo społeczeństwo jest dobre, bardzo dobre, i dba o to, byśmy się nie przestali męczyć przedwcześnie”. Zadanie okazało się trudniejsze niż myślałem. Grając Wariata byłem wariatem. Utożsamiłem się z postacią. Praca nad rolą dała efekty. Problem polegał na tym, że im bardziej wchodziłem w rolę, tym ciężej było mi z niej wyjść. Im głębiej zanurzałem się w zaburzonej psychice mojego bohatera, tym trudniej było mi się wynurzyć na powierzchnię “normalności”. Dałem się opętać obłąkanej wizji Wariata, i tenże wariat ciążył mi w prywatnym życiu. Któregoś wieczoru po próbie, przyłapałem się na tym, że wróciłem do mieszkania nie jako Krzysztof… Nadal byłem Walpurgiem – obłąkanym poetą. Zmroziła mnie ta myśl. Właściwie nie myśl, tylko mentalne poczucie, że wciąż jestem postacią ze sztuki.
Jak tak dalej pójdzie, obudzę się jutro jako wariat. Zacząłem zadawać sobie pytanie – czy nadaję się na aktora? Czy dam radę zachować zdrowie psychiczne, jeśli tak trudno jest mi wyjść z roli poza sceną? Przecież nie uda mi się grać wyłącznie w komediach. Zresztą wtedy jeszcze nie wiedziałem, czy w ogóle posiadam talent komediowy. Bo to kolejny, jeszcze inny wymiar talentu. Myślę, że trudniejszy od talentu dramatycznego. I wtedy pojawiła się myśl zbawienna, która już wcześniej wykluła się we mnie w formie artystycznego przeczucia. Reżyser. Tak, chcę spróbować być reżyserem. Ta myśl mnie uspokoiła i wręcz uskrzydliła.
“Wariata i zakonnicę” wystawiliśmy z powodzeniem. Nie zwariowałem! Chociaż nie było to łatwe. W kolejnych próbach aktorskich zmierzyłem się m.in. z postacią Jezusa w komedii „Między Panem, Wójtem a Plebanem”. Jeśli chodzi o utożsamienie się z postacią samego Jezusa, to pomoc z niebios nie nadeszła. Dałem radę tyle o ile, na ludzki sposób. Ciekawym wyzwaniem było zagranie Toma w „Szklanej menażerii” Tennessee Williamsa. Ta rola wymagała ode mnie umiejętności palenia papierosów i wiarygodnej melancholii. Podobno sprostałem zadaniu.
Wielką przygodą w ciekawych czasach było uczestniczenie w spektaklu muzycznym Wojciecha Młynarskiego pt. „Róbmy swoje”. Zrobiliśmy swoje z powodzeniem i dla uciechy widzów. Mimo to, myśl o reżyserii pojawiała się coraz częściej. Niedługo potem zrealizowałem swój „chytry plan”. Udało mi się namówić dyrektora teatru na przydzielenie mi funkcji asystenta reżysera w kolejnym spektaklu. I tak rozpocząłem swoją kolejną artystyczną podróż, która przywiodła mnie aż na otwockie ziemie…