Po powrocie z Londynu los zadecydował o mojej dalszej drodze artystycznej. Czemu nie? – pomyślałem. Los zna mnie od zawsze, wie o moich preferencjach, zaufam mu. I tak, z czwórką moich kolegów i koleżanek ze studiów, zostaliśmy aktorami Teatru Dramatycznego w Płocku. Teatr był przestronny, posiadał dwie sceny: dużą i kameralną. Sprawiał wrażenie poważnego przybytku kultury. Zadebiutowaliśmy w sztuce „Sen srebrny Salomei” Juliusza Słowackiego.
Felieton Krzysztofa Czekajewskiego
Nie była to duża rola; miałem zagrać posłańca, który dostarcza dowódcy wojsk polskich list z ważną informacją. Mimo to, stres był tak ogromny, że w nocy poprzedzającej mój pierwszy występ, przespałem może 2 godziny, a nad samym ranem miałem koszmarny sen. Spadałem długo w czarną otchłań, w dole przybliżało się z niewiarygodną prędkością pole bitwy. Już po mnie – przemknęło mi przez myśl – ukatrupią mnie jak nic! Nagle usłyszałem głośny odgłos upadającego ciała i… ocknąłem się obok własnego łóżka.
Nieubłaganie nastał wieczór i czas mojej scenicznej premiery. Dowódcę grał doświadczony aktor potężnej postury, pan Witold – postrach nowo przyjętych aktorów. Stał na najwyższym wzniesieniu sceny i czekał na list. Wzgórze symbolizujące pole bitwy wypełnione było licznymi kurhanami wykonanymi z twardego papieru mache. Dowódca stał pewnie na szeroko rozstawionych nogach, przez co wydawał się jeszcze potężniejszy i groźniejszy. Wokół niego gromadzili się żołnierze oczekujący na rozkaz wymarszu. Dramat miał poważny wydźwięk, dotykał tematu rzezi ukraińskiej z 1768 roku. Widzowie czekali z przejęciem, co się za chwilę wydarzy. Ja ukryty w kulisach obserwowałem akcję. Byłem tak zdenerwowany, że list który trzymałem w ręku nasączał się w dość szybkim tempie kroplami mojego potu.
Trema może być paraliżująca lub aktywująca. Moja tak mnie wyautowała, że przegapiłem własne wejście. Kiedy zorientowałem się, że już powinienem być na scenie, wbiegłem zbyt energicznie, jakby wystrzelono mnie z katapulty. Miałem tylko podbiec i podać dowódcy list. Rozpędzony jak sprinter na setkę przeskoczyłem przez pierwszy kurhan, drugi ominąłem bokiem, ledwo co wyrabiając się na zakręcie, a o trzeci zawadziłem. Leciałem ponad kurhanami jak odrzutowy pocisk, aż w końcu wylądowałem… głową na kroczu pana Witolda. Uderzyłem go z taką siłą, że ten jęknął niczym zraniony niedźwiedź i zgiął się w pół jak scyzoryk. Ja w tym czasie opadłem jak kłoda na ziemię. Nie udało mi się wydusić z siebie jedynego tekstu, jaki miałem do powiedzenia – „Oto list, panie!” – ponieważ, podobnie jak cała armia żołnierzy, dusiłem się już ze śmiechu. Uniosłem tylko rękę i podałem list pochylonemu nade mną panu Witoldowi, który w tym momencie najprawdopodobniej zabijał mnie wzrokiem. Był tak wściekły, że słychać było jak jęczy i dyszy. Kołysząc się na nierównym kurhanie, jak wojownik po ciosie, wyrwał ze złością list z mojej ręki. Przeczytał i ryknął głosem tak potężnym, aż przeszły mnie złowieszcze ciarki: „Żołnierze do boju!”.
Armia próbując zachować powagę, przyjęła szyk bojowy. Wówczas dowódca pochwycił z pochwy szablę. Zrobił to z werwą i wściekłością, jak rasowy dowódca. Jednak szabla tylko świsnęła, zafalowała i nagle… zgięła się w pół, podobnie jak wcześniej pan Witold. Leciutka szabla wykonana z cienkiego aluminium, pod wpływem zbyt dużej siły zamachu, wygięła się jak trawka na wietrze pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Stało się tak, bo ta biała broń, jak większość rekwizytów, została wykonana tanim kosztem, żeby zaoszczędzić na dekoracjach.
Tego zamachu żołnierze nie przetrzymali. Rżeli ze śmiechu jak konie, powstrzymując tylko odruch parskania i nic nie mogło już temu zapobiec, nawet tragiczna mina dowódcy, który hurtowo zabijał wszystkich swoim morderczym spojrzeniem. Niektórzy, nie chcąc rżeć tak bezczelnie w stronę widowni, odwracali się do niej tyłem. Ja w tym czasie, korzystając z zamieszania, wycofałem się ze sceny na czworakach. Do tej pory nie wiem, dlaczego w takiej pozycji. Prawdopodobnie chciałem ukryć za kurhanami tę swoją idiotycznie rozbawioną, a zarazem przerażoną gębę. W trakcie mojej ucieczki poszła kurtyna.
Po wyczołganiu się ze sceny, ukryłem się w toalecie, żeby przeczekać i zebrać myśli. Bałem się nawet myśleć, co Pan Witold mógłby mi zrobić. Nie dość, że zmasakrowałem mu przyrodzenie, to go jeszcze ośmieszyłem przed widzami. Spektakl jednak po przerwie wznowiono, a los znów zachichotał widząc moje przygotowania do kolejnego aktu. Przed wejściem na scenę musiałem zmienić wizerunek swojej postaci. Kryjąc się po kątach, przebiegłem do garderoby, gdzie w pośpiechu miałem dokleić sobie wąsy. A o tym, co jeszcze zmajstrował w tym spektaklu złośliwy teatralny chochlik, opowiem następnym razem.
Krzyś Tof – reżyser Teatru im. Stefana Jaracza