WSPOMNIENIA REŻYSERA Cz. 5

Lubię westerny. I ten moment, w którym naprzeciwko siebie staje dwóch twardych facetów gotowych na śmierć. Taki właśnie prawdziwy pojedynek kiedyś mi się przyśnił. Ja broniłem prawa, a po drugiej stronie stał rewolwerowiec – groźny, psychopatyczny bandzior. Z jego ciemnych oczu wyzierała pogarda i nienawiść. Chciał mnie zabić, bo przeszkadzałem mu w mordowaniu Indian. Staliśmy bez ruchu naprzeciw siebie. Cisza miała zapach grzejących się w komorze pocisków. Obudziłem się w momencie wystrzału. 

Felieton Krzysztofa Czekajewskigo

Nie wiem, co musiałbym zrobić, żeby Clint Eastwood, czy Sergio Leone zaproponowali mi rolę w westernie. To byłoby coś, zmierzyć się z taką esencją dzikich emocji.

Mój kolejny angielski dzień zaczął się jednak schematycznie, nie zapowiadając większych przeżyć. Trwała dwugodzinna przerwa obiadowa. Najczęściej po posiłku wychodziłem na spacer do Hyde Parku. Dziś jednak wędrowały nad Londynem chmury, szare rzeki nieba zwiastowały ulewę. Szef zlecił mi robotę – przywrócenie szlachetnego połysku barowemu blatowi, który służył gościom oczekującym na stolik lub tym, którzy spędzali czas przy drinku. Byłem w sali na górze sam. Stałem za długim barem, tyłem do drzwi wejściowych i przyglądałem się z ciekawością wielobarwnym butelkom z alkoholami. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie miałem ochoty na degustację. Ale zwyciężył rozsądek. Wiedziałem, że nie mogę podpaść, bo mnie wyleją. Nagle usłyszałem trzask otwieranych drzwi. Jak dobrze, pomyślałem, że mnie nie podkusiło i nie otworzyłem żadnej butelki. Odwróciłem się zadowolony, ale uśmiech natychmiast zniknął z mojej twarzy. Przede mną, w odległości kliku metrów, stał mężczyzna z karabinem w ręku. Gość miał na głowie czarną czapką naciągniętą głęboko na czoło, a swym dzikim wzrokiem i szalonym półuśmiechem przypominał nieco McMurphy’ego z „Lotu nad kukułczym gniazdem”. Zamarłem. Coś ścisnęło mnie w głowie. Spłoszone myśli wystrzeliły jak z pistoletu: no to koniec. To nie pojedynek, tylko egzekucja!

Martwego wpakują mnie do worka, a worek zniknie w czarnej otchłani wśród innych czarnych worków i ślad po mnie zaginie na zawsze. Broń się! – coś desperacko wykrzyknęło we mnie. Zagraj barmana! Złapałem butelkę whisky, drżącą ręką podniosłem ją do góry i spytałem schrypniętym głosem – do you want to drink? Uzbrojony intruz spojrzał na mnie wzrokiem nierozumiejącym pytania i potrząsnął karabinem. Zapachniało irracjonalną śmiercią. Myśli buzowały. Nikt z rodziny i znajomych nie wiedział, gdzie pracowałem i nigdy się już nie dowie, co się ze mną stało. Karabin wycelowany był prosto we mnie. – I’ll do something extra! – powiedziałem najbardziej przekonująco, jak umiałem, utrzymując przy tym kamienną twarz, po czym…zebrałem siły, kucnąłem i z całych sił odbiłem się od podłoża. Lecąc ruchem poziomym na wysokości barowego blatu wykonałem po drodze przewrót w kierunku uchylonych bocznych drzwi prowadzących na korytarz. Zniknąwszy szaleńcowi z pola widzenia, błyskawicznie zbiegłem schodami do kuchni i powiedziałem Hoze o ataku intruza z karabinem. Ten natychmiast wezwał policję, która pojawiła się dosłownie po paru minutach i ujęła sprawcę. Okazał się zaburzonym psychicznie muzułmaninem. Uratowała mnie prawdopodobnie umiejętność błyskawicznej przemiany w niewzruszonego barmana. Ale los nie odpuścił. Sprawdził moje umiejętności aktorskie w jeszcze jednym pojedynku i to tego samego dnia. Około północy czekałem na pustym przystanku na autobus w stronę domu. Nagle, jak spod ziemi, wyrósł przede mną czarnoskóry gladiator, sylwetką przypominający kolosa. Stanął tak blisko, że na swoim czole poczułem jego oddech, spojrzał mi prosto w oczy i bez słowa wskazał wielkim paluchem na butelkę Coca-Coli, którą trzymałem w dłoni. W jego oczach nie było prośby. Ten przynajmniej – pomyślałem – nie celuje we mnie giwerą, a jedynie palcem. Nie pozostaje mi nic innego, jak znów zagrać. Patrząc mu w oczy nałożyłem kelnerską maskę spokojnego człowieka i bez wahania podałem mu butelkę. Czarnoskóry olbrzym przechwycił ją ode mnie i natychmiast przyłożył sobie do ust. Nie przestając wgapiać się we mnie, wypił całą zawartość duszkiem, po czym zwrócił mi pustą butelkę. Na koniec puścił do mnie oko i zniknął w ciemnościach. – You’re welcome… – szepnąłem w myślach.

Jako człowiek przeżyłem tego dnia wielkie emocje symbolicznego pojedynku twardzieli. Jako aktor doświadczyłem metody utożsamiania się z postacią i kontrolowania emocji. Zakosztowałem prawdziwej improwizacji w spektaklu pt. „życiowa drama”. Nic tak nie rozwija naszej wyobraźni, jak silne przeżycie ekstremalnych doświadczeń. Ale dosyć już angielskiej amatorszczyzny. W kolejnym odcinku spotkamy się w prawdziwym dramatycznym teatrze.

Facebook
Twitter
Scroll to Top