Felieton Krzysztofa Czekajewskiego
Trwa moja pierwsza „rola życia”, realizuję się jako pomywacz w luksusowej knajpie przy Kings Road. Kolejny dzień pracy. W przerwie zostaję zaproszony na obiad przez współpracowników i doznaje kolejnego szoku. Na główne danie przemiły kelner podaje mi na ogromnym talerzu wielkiego, pachnącego prerią wołowego kotleta z ziemniakami puree, polanymi musem z duszonych na maśle warzyw, do tego sałatka ze świeżym pomidorem i całą masy warzyw, których nie znałem nawet nazw.
Do tego dwa rodzaje wina, czerwone i białe, a na deser pyszne czekoladowe ciastko. Moje zmysły smaku eksplodowały. Przez ostatnich parę lat, a może w ogóle do tej pory, nie uczestniczyłem w tak wystawnej uczcie. Czułem się dziwnie. Miałem wrażenie, że jestem obiektem jakiegoś eksperymentu. Wszyscy uczestnicy obiadu, prócz hiszpańskiego kucharza, uśmiechali się do mnie i przyglądali mi się badawczo. Byłem dobrze wychowany, więc odwzajemniałem uśmiechy na prawo i lewo. Do czasu, kiedy manager o imieniu John nie zaczął puszczać do mnie oko. O co mu chodzi…? A może to jego nerwowy tik? – myślałem z nadzieją. Przyjrzałem się uważnie, to nie był tik. Co miałbym jeszcze zrobić, oprócz odwzajemnienia uśmiechu? Olśnienie przyszło przy deserze, kiedy kelner o imieniu Marc, patrząc na mnie, zaczął ssać kawałek czekoladowego ciastka, oblizując się przy tym w sposób co najmniej przesadny. Rany! – krzyknąłem z przestrachem w myślach. – Do you like the cookie? – zapytał Marc z figlarnym uśmiechem. – Cookie, yes – odpowiedziałem i spuściłem oczy. Rany! Jestem otoczony! – pomyślałem
w panice. Pewnie, gdybym był taki jak oni, byłbym zachwycony, ale mając kompletnie odmienne od nich preferencje seksualne, znalazłem się w pułapce. Robota jest na czarno, nikt jeszcze nie wie, że w ogóle tu pracuję. Jeśli zostanę, mogą mnie molestować, a potem zabić (kto wie?), a ja nikomu się nie poskarżę, bo oficjalnie mnie tu nie ma. Oh my God! Nie odmówiłem sobie jednak ambrozji smaku – skończyłem jeść ciastko, podziękowałem i, drżąc z niepokoju, wróciłem do kuchni. Po chwili przyszedł Jose, szef kuchni. Przywołał mnie do siebie, posadził naprzeciw i powiedział łamaną, a tym samym bardziej dla mnie zrozumiałą, angielszczyzną. – Słuchaj, pewnie już się zorientowałeś, że to restauracja głównie dla klientów o odmiennych upodobaniach seksualnych, i tacy są też w większości tutejsi pracownicy. Jeśli tu chcesz zostać, a jesteś hetero jak ja, to wieczorem czeka cię najtrudniejsze zadanie. Musisz obronić się przed szefem restauracji, który będzie chciał cię ściągnąć na swój jacht i wykorzystać, jak to ma w zwyczaju. – Ale jak miałbym to zrobić, jak się obronić?! – zapytałem rozpaczliwie. – Nie wiem, to twoja sprawa. Zadanie jest trudne. Szef zazwyczaj osiąga co zamierza – Jose uśmiechnął się tajemniczo – chyba, że znajdziesz jakiś sposób, by go zniechęcić do siebie
i jednocześnie przekonać, że będziesz dobrym pracownikiem. Tak jak ja to zrobiłem. – A jak to zrobiłeś!? – spytałem. Jose uśmiechnął się szeroko. Wstał i zademonstrował swoją osobę w pełnej okazałości. Miał około 35 lat, dwa metry wzrostu i mocno wyrzeźbione muskuły. Podniósł patelnię o rozmiarach, jakby służyła do smażenia 20 kotletów na raz. – Podrzuciłbyś jedną ręką na tej patelni prosię do odsmażenia? – zapytał. Uważałem się za raczej silnego, ale przy Jose wyglądałem na bardzo cienkiego Bolo. 170 cm wzrostu, szczupła sylwetka i niewyrzeźbione mięśnie. – Z Tobą na pewno bym nie wygrał – odpowiedziałem dyplomatycznie.
– Dlatego musisz coś wymyślić, bo od wygrywania patelnią jestem ja – ze śmiechem odkrzyknął Jose.
– Rozumiem, dziękuję za radę – odpowiedziałem i ponuro wróciłem do zmywania naczyń, których wciąż przybywało. O nie! Nie poddam się! Jestem aktorem, wymyślę jakąś postać, w którą się wcielę i zagram na tyle przekonująco, że zniechęcę do siebie homoseksualnego szefa! I jeszcze przekonam go, że będę dobrym pracownikiem. Łatwizna. Szlag! Tylko jak to zrobić? Z wściekłością ścisnąłem druciak do szorowania garnków. Po godzinie odzierania gara z przypalenizny usiadłem, spojrzałem na swój uwalony tłustymi sosami roboczy fartuch i nagle zaświtał mi pomysł. Na tyle szalony, żeby go zrealizować i na tyle przebiegły, żeby się sprawdził. Wóz albo przewóz. Świat należy do odważnych. Układając w głowie scenariusz szaleńca, wróciłem do brudnej roboty. Oczami wyobraźni odgrywałem już swoją kolejną „rolę życia”. Premiera miała nastąpić szybciej niż się spodziewałem.
Krzyś Tof – reżyser Teatru im. Stefana Jaracza